
Może to bliskość nadchodzących Świąt spowodowała, że dziś będzie mniej politycznie, a bardziej filozoficznie. Takie refleksje przynosi obserwacja współczesnego świata i to nie tylko w Polsce. Atomizacja społeczeństw w ciągu minionych dwóch, może trzech dekad, stała się w krajach rozwiniętych czymś bardzo widocznym. Ale ostatnio wydaje się, że także czymś, na co pomału ludzie przestają się godzić. Być może dlatego, że samotne „ja” coraz trudniej przeciwstawić wspólnemu „my”.
Kiedyś, gdy świat dzieliła „żelazna kurtyna”, społeczności były zwarte wokół jasnych reguł prezentowanych im przez rządzących po obydwu stronach. Najlepszy na świecie ustrój władzy robotniczo-chłopskiej, sprawowanej przez wybranych spośród „nas” przedstawicieli dążył do „pokojowego” rozprzestrzenienia się systemu, w którym ludziom żyje się najlepiej. Te wieści niesione zarówno przez rodzimą, socjalistyczną czy też komunistyczną propagandę, jak i przez finansowane z budżetu Moskwy i jej satelitów partie lewicowe na zachodzie, docierały do tamtejszych demokracji, budząc w środowiskach pracowniczych tęsknotę za realizacją idei państwa współrządzonego przez robotników i chłopów. Mimo, że de facto, to właśnie po tej stronie kurtyny demokracja miała realne odzwierciedlenie. To właśnie, moim zdaniem, próba eksportu rewolucji z ZSRS, przyniosła największe zmiany w statusie życia przeciętnego obywatela na Zachodzie i doprowadziła do zwycięstwa idei solidaryzmu społecznego. Najbogatsi zrozumieli, że trzeba podzielić się z resztą, majątkiem i władzą w taki sposób, by ta reszta poczuła się bezpiecznie i współodpowiedzialnie za swoje państwa. Oczywiście oprócz straszaka w postaci komunizmu potrzebna była wieloletnia ewaluacja kapitalizmu w stronę współczesnego państwa prawa i sprawiedliwości społecznej, które gwarantowało swojemu obywatelowi zarówno odpowiedni poziom egzystencji jak i rozwoju, pogłębienia wiedzy i dołączenia do dawnych elit.
To „my” było tak silne i u nas i u nich, bo łączyło nas generalnie w podejściu do świata. Oni na zachodzie mieli do stracenia wszystko, my tutaj raczej nic. Stąd możliwe było powstanie „Solidarności” jako ruchu społecznego, stąd silne poczucie słowa „my” po wyborze Polaka na papieża. Potem, po upadku berlińskiego muru wmówiono nam, że teraz „my” to cały świat i że trzeba rozwijać jednostki, korzystać z wolności wyboru, że nadszedł czas słowa „ja”. I nawet nie zauważyliśmy, jak z dawnego „my” powstało znowu „oni”. I to „oni” zaczęło się w imieniu „nas” wypowiadać, wiedzieć co jest dla nas lepsze, mówić nam jak mamy żyć. Uwierzyliśmy w końcu, że to „my” wybraliśmy „onych”, by zadbali o nasze „ja”. Choć do przemian ustrojowych doprowadził nas walczący o godność człowieka ruch zawodowy „Solidarność”, to od kilkunastu lat wpiera się nam, że związki zawodowe to święta krowa powstrzymująca Polskę przed rozwojem. Co ciekawsze, treści te powtarzają najgłośniej ci, którzy na barkach „Solidarności” wyniesieni zostali do władzy. O znaczeniu związków zawodowych w krajach starej Unii nie dyskutujemy. U nas marginalizuje się je coraz częściej, nie przestrzegając kodeksu pracy i niszcząc personalnie związkowców. Bo przecież o to chodzi, by nikt po raz kolejny nie przeskoczył przez stoczniową bramę. Raz, że nie ma już stoczni. Dwa, że zrobiono wiele, by wtłoczyć nam do głowy, że indywidualizm jest ważniejszy od poczucia wspólnoty.
Ale czy to prawda? Dziś coraz częściej budzą się wspólnoty oparte na tradycyjnych wartościach, choćby we Francji, opowiadając się za tradycyjnym modelem rodziny, podobnie zaczyna się dziać w Niemczech, na Węgrzech – u nas organizują się niezależne od polityków środowiska mające dość uprzedmiotowienia społeczeństwa. Świadectwem tego, że jeszcze polskiego „my” nie przywróciliśmy jest nasza reprezentacja w piłce nożnej, gdzie zdecydowanie dominuje epoka słowa „ja”. Ale wierzę, że kiedy znowu odzyskamy naszą tożsamość i podmiotowość w otaczającym nas świecie, to i na boisku pojawi się „My”. Wesołych Świąt.
Wojciech Dorobiński